Robotnicy leśni – Czy ostatni Mohikanie? 1.
Autor: Jędrzej Ziółkowski, podleśniczy w Nadleśnictwie Trzcianka
“Ostatni Mohikanie.
Po wypiciu porannej kawy wychodzę z leśniczówki i mijam całkiem niezły samochod szefa konsorcjum wykonującego usługi leśne. Nachodzi mnie refleksja: a może ci ZUL-owcy wcale tak źle nie mają? W końcu w domu i zagrodzie u szefa biedy nie widać, a lśniące z daleka na zrębie szyby w forwarderze i harwesterze przypieczętowują nowe czasy w lesie.
Ruszam spod leśniczówki i po paru minutach jazdy przenoszę się w inny świat. Stary, zniszczony bus, czerwone kamizelki i kaski. Przede mną ostatni Mohikanie. Prawdziwi ludzie lasu.
Sami sobie winni?
Ucichły echa protestu przedsiębiorców leśnych w RDLP w Szczecinku sprzed paru lat. Telewizja, próbująca w tamtym czasie zrobić skandalizujący materiał o wyzysku biednych robotników leśnych, rozbiła się o spokojne i rzeczowe oświadczenie zastępcy dyrektora ds. ekonomicznych. W paru zdaniach wyjaśnił, jak działają przetargi na usługi leśne i że ZUL-e wykorzystały tylko 85 proc. środków przeznaczonych na ten cel, zaniżając stawki. Sami byli sobie winni.
Parę lat temu zdarzył się w naszym leśnictwie rok samych trzebieży. Pracujący wtedy podwykonawca posiłkował się przy pozyskaniu czterometrowej kłody siłą ludzkich mięśni „spod sklepu”. Ciapek, czyli Ursus C330, podciągał drzewa w całości, a dzielna ekipa, po manipulacji, układała ręcznie małe mygły. Po dniówce szczęśliwi, że zapracowali na napoje chłodzące spożywane na ławeczce przed wiejskim sklepikiem, bez schylania mogli podrapać się po kostkach.
Parokrotnie podejmowaliśmy rozmowy z podwykonawcą. Padały sugestie, żeby kupił przyczepę z żurawiem, bo będzie wydajniej, bezpieczniej, szybciej, przy dużej ilości drewna z trzebieży na pewno się zwróci. Poza tym zawsze brakowało chętnych do pracy. Wszystkie argumenty były zbywane. Podwykonawca twierdził, że jemu się to nie opłaca i że nie będzie inwestował w sprzęt, nie wiedząc, co będzie za rok. A za rok pojawiło się 500+ i ludzie od dźwigania kłody się rozpłynęli. Ciapka trzeba było sprzedać i jedynym zajęciem podwykonawcy pozostało wyprowadzanie psa na spacery. Straciliśmy doświadczoną ekipę pracującą w lesie od zawsze.
Ile powinien zarabiać pilarz?
Ciężko wczuć się w sytuację ludzi, którzy mają za małą siłę przebicia, żeby walczyć z potężną machiną leśną. Od swoich szefów dostają najgorsze zadania, i to do wykonania za stawki, na które praktycznie nie mają wpływu. Wymagania ze strony nadleśnictw co do BHP i możliwości kontroli wynikające z umowy są tak duże, że gdyby wszystko sprawdzać dokładnie, prawie żaden ZUL nie wjechałby do lasu. Do tego udziwnienia pojawiające się w SIWZ-ach, jak opalanie słupków dębowych do grodzeń. Twórcy tych przepisów chyba nie zdają sobie sprawy, że za każdą czynnością stoi człowiek. Kto w małym ZUL-u będzie dyskutował z Panem Leśniczym, że kłody nie trzeba okrzesywać równo z pobocznicą pnia? Nawet warunki techniczne na pozyskanie drewna dają lekką ulgę maszynom, pozwalając przy pozyskaniu S2B harwesterem na okrzesanie dobre, a przy ręcznym na bardzo dobre. Wszyscy po trochu przyczyniamy się do ginięcia gatunku.
Borykamy się z coraz większym problemem braku ludzi do pracy, ale przecież Polska nie wyludnia się w takim tempie. Wszyscy domyślamy się, co jest tego przyczyną – po prostu za niskie wynagrodzenia. Kto chciałby za 100 zł przez cały dzień, w błocie, śniegu lub deszczu, w asyście komarów, dźwigać pilarkę albo kosę spalinową?
Spotkałem w kolejce do sklepowej kasy byłego pracownika ZUL-a. Zapytany, jak sobie radzi w nowej pracy w fabryce, nie mógł się nachwalić. Dowiedział się, że jest coś takiego jak płatny urlop i może go wziąć praktycznie, kiedy chce. W sobotę może iść do pracy, ale nie musi, i ma za to zapłaconą wyższą stawkę. Pracuje w czystej, ciepłej hali, a wypłatę ma prawie dwa razy wyższą. To ile powinien zarabiać pilarz? Według mnie tyle co górnik, w końcu praca równie niebezpieczna.
Zderzmy się z rzeczywistością: dwa i pół tysiąca na rękę powodują, że w lesie zostają ostatni z ostatnich. Po kolei tracimy doświadczonych specjalistów. Nowi przychodzą zazwyczaj na krótko, i to bez jakiekolwiek wiedzy. A ile czasu trzeba poświęcić na dopilnowanie przy sadzeniu czy czyszczeniach ludzi, którzy nigdy tego nie robili. Absolwenci leśnych techników czy szkół zawodowych spoglądają raczej w stronę kabiny harwestera niż kostura.
Co możemy zrobić?
Czy Lasy Państwowe, jako instytucja odpowiedzialna społecznie, nie powinny martwić się o „prawdziwych leśników”, szczególnie podwykonawców? Czy na wolnym rynku w ogóle możliwe jest wprowadzenie do umów mechanizmów realnie wpływających na poprawę warunków ich pracy i wynagrodzenia? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi. Sektor usług leśnych został sprywatyzowany, żeby o tym nie myśleć.
A czy jest coś, co możemy zrobić? Może wystarczy nadać sprawie ludzki wymiar? Przecież słupki do grodzeń niekoniecznie muszą mieć 30 cm średnicy i wcale nie trzeba ich roznosić ręcznie, jeden przejazd po zrębie ciągnikiem gleby nie zniszczy. Papierówka S2a nie musi być do 24 cm średnicy, po to człowiek wymyślił olej hydrauliczny, żeby za jego pomocą łupać drewno w fabryce, a nie młotem w lesie. Stosy drewna naprawdę nie muszą być zabite, można zabezpieczyć je inaczej.
Mam nadzieję, że obecna sytuacja jest tymczasowa i wystarczy poczekać, aż niewidzialna ręka rynku ureguluje te sprawy. A jeżeli nie, to będziemy musieli przedefiniować pewne czynności, bo zwyczajnie nie będzie ich komu wykonać. I to już w nieodległej przyszłości.
Jędrzej Ziółkowski”
Pan Jędrzej Ziółkowski opublikował swój tekst na łamach Głosu Lasu http://www.lasy.gov.pl/pl/pro/informacje/glos-lasu/wydania-archiwalne/2019/glos-lasu-7-8-2019.pdf/view
Wydaje mi się że wielu terenowych pracowników Lasów Państwowych myśli podobnie i zadaje sobie podobne pytania. Bo co będzie jak niewidzialna ręka rynku wymiecie z rynku leśnego robotnice i robotników wykonujących prace fizyczne, ręczne? Jaka jest ich przyszłość w lesie? I nie tylko ręka rynku ale i polityków, o czym zresztą wspomina Pan Jędrzej.
Sądząc z prasy leśnej, takiej jak np. Nowa Gazeta Leśna, właściciele polskich firm leśnych sięgają do tych samych metod co firmy szwedzkie, fińskie czy norweskie: werbują pracowników zagranicznych, w przypadku Polski głównie z Ukrainy.
Pracownik z Ukrainy w cenie, pisze Pani Jolanta Pawnik w Nowej Gazecie Leśnej nr. 7/2018, ale równocześnie alarmuje: Pracownik jak dyktator w NGL nr.11/2018. Z tym pierwszym tytułem, zastępując Ukrainę Polską, zgadzają się Szwedzi, tego drugiego jeszcze nie doświadczają, mając na razie lepsze przebicie cenowe w konkurencji z polskimi firmami.
Pan Jędrzej Ziółkowski podaje przykłady prac które wykonuje pracownik polskich zuli, jak np. zabijanie stosów, które zupełnie zniknęły z praktyki skandynawskiej gospodarki leśnej, zorganizowanej odmiennie niż ta polskich Lasów Państwowych. Ta odmienność robi ewentualne porównania związane z problemami braku rąk do pracy w lesie dosyć skomplikowane, bo w przypadku Lasów Państwowych postawienie na mechanizację w stylu skandynawskim oznaczałoby inną organizację gospodarki leśnej, zwłaszcza inną organizację administracyjną.
Niemniej jednak temat Ostatnich Mohikanów jest bardzo ciekawy i warty kontynuowania.